sobota, 13 lutego 2016

Walentynki chcę codziennie

 To już jutro. Święto miłości. Święto dużych czerwonych serc, bukietów róż, czekoladek i baloników. Kurcze. Czy naprawdę to nam się kojarzy z miłością?



 Osobiście nie lubię walentynek. Nie lubię tej presji bycia zakochanym, mimo że mam chłopaka i jest między nami super. Jednak byłabym bardzo nieszczęśliwa, gdybyśmy wyrażali miłość tylko w walentynki. No i jeszcze dzień kobiet, a co tam.
 Jeśli ktoś usłyszał dzisiaj Kocham Cię, to to nie jest takie samo stwierdzenie jak jutrzejsze, walentynkowe Kocham Cię. Bo jutro mimo najszczerszych chęci wszystko wyda się wymuszone. Wszystko będzie napędzone przez te promieniujące czerwienią wystawy w sklepach. Nie... dla mnie walentynki to święta antymiłości. Bo jeśli ktoś stara się okazać miłość w szczególny sposób 14 lutego, to znaczy, że nie robi tego na codzień. A kocha się przecież cały czas, a nie tylko od święta. Bardziej przecież cieszą kwiaty otrzymane bez okazji, bardziej cieszy spontaniczny wypad na miasto na obiad czy kawę. Bardziej cieszy codziennie okazywane uczucie poprzez tak zwane małe rzeczy. A nie jednodniowe szaleństwo, wykorzystywane skrzętnie przez kwiaciarnie i sklepy z bielizną... (Tak, tak, z bielizną. W ramach usprawiedliwienia przytoczę cytat z wczorajszej rozmowy telefonicznej z moim K.:

 Nie wiem o co chodzi. Kiedyś tak nie było. A teraz z każdej wystawy atakuje mnie bielizna i nie żeby jakaś ładna, tylko wręcz wulgarna. Przy niektórych strojach brakuje manekinowi tylko bicza w dłoni! Nie można spokojnie przez galerię przejść... 

 Swoją drogą smutne, że trzeba się spodziewać takich widoków... takie czasy).

 Ludzie! Nie potrzeba specjalnych okazji, żeby traktować specjalnie osobę, którą kochacie! Czy to nie powinien być odruch? Kocham, więc okazuję miłość. Kocham, więc daję kwiaty. Kocham, więc gotuję ulubione danie. Kocham, więc zabieram do kina, teatru, filharmonii, na kawę, pizzę, czekoladę... Kocham, więc chcę widzieć drugą osobę szczęśliwą. Kocham, więc walentynki mam codziennie.

czwartek, 11 lutego 2016

Twoje ciało potrafi więcej, niż podpowiada ci twój umysł

Twoje ciało potrafi więcej, niż podpowiada ci twój umysł.
 Znacie to słynne zdanie? Kobiety na pewno znają. Bo myślę, że każda choć raz w życiu próbowała przebrnąć przez Skalpel Chodakowskiej. Ja próbowałam nie raz i pochwalę się, że nie raz mi się udało! :) Nie ma się jednak za bardzo czym chwalić, bo z killerem już tak 'łatwo' nie poszło. Ale nieważne czy szło mi dobrze, czy źle to zawsze kończyło się tak samo. Nie udało mi się nigdy nie stracić po kilku podejściach motywacji. Nie tylko do tego konkretnego treningu. Ale do każdego. Po tygodniu, dwóch.. czasem po miesiącu. Zawsze w końcu się poddawałam. I zachodzę w głowę, jak to zrobić, żeby trzymać się postanowień o regularnych ćwiczeniach?


 Nie wiem skąd to się u mnie wzięło, bo jestem raczej osobą zapartą, która kończy to co zaczęła. Jedynie w kwestii treningu sobie nie radzę. Mogę jedynie podejrzewać dlaczego tak jest. A myślę, że jest tak dlatego, bo zawsze ćwiczyłam po to, żeby siebie zmienić, kogoś zadowolić, poprawić coś w wyglądzie. Nie jestem chuda, ale gruba też nie. Od zawsze walczyłam z kompleksem nieproporcjonalnie dużych ud, ale poza tym chyba nie mam na co narzekać. Mój były chłopak studiował na AWF, był wysportowany, dobrze zbudowany. Zawsze mi się wydawało, że tego samego oczekuje ode mnie. Więc starałam się ćwiczyć. Ale miałam nie dobrą motywację. I dlatego odpuszczałam. Kiedyś ćwiczyłam, bo sporo osób w mojej rodzinie żartobliwie komentowało "Chyba ci się przytyło troszkę?" - a takich żartów chyba żadna dziewczyna nie rozumie. Ćwiczyłam, mimo że wcale nie sprawiało mi to przyjemności. Odpuszczałam.
 Wczoraj spontanicznie postanowiłam dać szansę Chodakowskiej. Odpaliłam Skalpel. Dobrnęłam (cudem!) do końca. Obudziłam się dziś z potwornymi zakwasami i... ucieszyło mnie to. Chyba nigdy nie czułam takiej radości z powodu uczucia bólu. I dziś poszłam za ciosem i wykonałam jeden z moich dawniej ulubionych treningów interwałowych. Piszę tego posta ledwie żywa, ale... szczęśliwa! Nigdy, przenigdy wcześniej nie czułam radości z ćwiczeń! Myślałam, ze to bajki, że można coś takiego czuć.
 Wiem, ze wytrwam. Bo nic sobie nie postanawiam. Nie chcę już ćwiczyć, by coś w sobie poprawiać, poza samopoczuciem.

wtorek, 9 lutego 2016

C R E D O

 Mimo, że usiłuję pozostać w miarę anonimowa, chcę pewne fakty o mnie wyjawić. Przecież to kim jestem, jaka jestem, co robię kreuje mój światopogląd i wpływa na to co pojawi się na blogu.
 Dziś chciałam się skupić na rzeczy dla mnie najważniejszej. Na moim osobistym credo.
 Polska jest krajem katolickim, chrześcijańskim. Ale wielu ludzi dookoła ma niestety spaczony obraz Boga i kościoła. Niestety. Osobiście nie jestem katoliczką, choć większość mojej rodziny owszem. Ja od dziecka jednak uczęszczałam do kościoła Zielonoświątkowego, obecnie również należę do kościoła ewangelicznego. Ale bardziej niż w kościół wierzę w Jezusa. Wierzę w to, co mówi o Nim Pismo Święte. A napisane tam jest, że Jezus został przybity do krzyża i umarł, żeby zabrać grzech z mojego życia. Bóg zgodził się, by jego jedyny syn zginął, mimo że przez całe życie nie popełnił żadnego grzechu. Ale my popełniamy je codziennie. Każdy z nas.


 Oto czym żyję na codzień. Żyję w świadomości, że jestem na tyle wartościowa, by oddać za mnie życie. Że jestem kochana miłością bezwarunkową, taką, która wszystko wybacza. Bo Bóg kocha mnie niezależnie od tego co robię, co myślę, co mówię. Nie definiują mnie moje uczynki ani osiągnięcia. Oczywiście, kocham Boga, chcę poddawać mu moje życie i staram się nie popełniać błędów. Ale błędy i grzechy to nieodłączna część ludzkiej natury. Bóg wie o tym doskonale, zawsze wybacza, nigdy nie potępia. Wiedząc to, żyję w wolności. Nie definiuje mnie też przynależność do żadnego kościoła, czy to katolickiego, czy zielonoświątkowego czy każdego innego. Bo "tak jak chodzenie do McDonalda nie uczyni ze mnie hamburgera, tak chodzenie do kościoła nie zrobi ze mnie chrześcijanina". Cieszę się, ze w kościele spotykam ludzi, którzy żyją tym co ja, kochają Boga, chcą Go poznawać i mieć z Nim relację, mogę się od nich uczyć i razem z nimi służyć. Jednak wiem, że kościół, który założył Chrystus to nie żadna instytucja. Nie konkretna denominacja. Jezus nazywa nas kościołem. Kościół, który założył Jezus to wszyscy ludzie, którzy w Niego wierzą, którzy mają z Nim relację. Dlatego uważam, że dopóki w kościele naucza się tego, co mówi Pismo Święte, nie ma sensu się spierać, który kościół jest okej, a który nie. Bo przynależność do kościoła nie daje nam zbawienia. Zbawienie możemy otrzymać tylko przez wiarę w ofiarę Jezusa na krzyżu.
 Uważam, że każdy w życiu musi przyjąć jakieś założenie (ah, ci matematycy...) i według niego układać poglądy na sprawy podrzędne. Moim założeniem jest wiara w prawdziwość i autentyczność Pisma Świętego. W ten sposób, kiedy stoję na rozdrożu odnośnie jakiegoś ważnego światopoglądowego dylematu - szukam odpowiedzi w Biblii, modlę się i przyjmuje zasady biblijne za swoje. Dla niektórych może być to naiwne - ale jest to tylko rozbieżność w założeniach :)
 Ten post powstał głównie ze względu na fakt, że na pewno raz na jakiś czas pojawi się tu jakiś tekst dotyczący tematu wiary, Biblii i mojego życia z Bogiem. Chcę, by sprawą jasną był mój pogląd na kwestie wiary, jednak daleka jestem od narzucania swojego zdania innym. Mam nadzieję spotkać się z wyrozumiałością :)



niedziela, 7 lutego 2016

Zamień zazdrość w podziw


 Jestem w takiej dość specyficznej sytuacji życiowej. Otóż wszelkie dylematy, cięższe i lżejsze, moje i cudze, impulsywnie i przemyślanie podjęte decyzje i wiele, wiele czynników losowych doprowadziło mnie tu gdzie jestem. Studiuję sobie matematykę już trzeci rok. A na studiach odnalazłam love of my life (w skrócie: loml). No i studiujemy razem. Widujemy się niemal codziennie. Mamy razem większość zajęć. Mieszkamy blisko siebie. Jemy razem obiady. Jeździmy razem autobusami. Jest wspaniale, gdyby nie jedno malutkie

A L E


 No cóż. Sytuacja wydaje się być idealna. Więc skąd jakieś a l e? Ano z życia. Bo on jest ode mnie lepszy. Przy moich ledwie zdanych egzaminach - on ma indeks wypełniony przez pierwszoterminowe 5.0. Kiedy ja siedzę godzinami i nieraz nic, kompletnie nic nie rozumiem, On spędziwszy nad tym samym zagadnieniem dużo mniej czasu, potrafi je przyswoić lepiej niż wykładowca. Ja przed sesją wpadam w panikę, On zamieszcza na fejsbuku status o treści: 'Let's rock!' przed pierwszym egzaminem. Ja się gubię w oznaczeniach, on je świetnie rozumie. Nie oszukujmy się. Jest prawdziwym geniuszem. Ma niebywały talent i intuicję. Nie minął się z powołaniem. A ja?

. . .

 Wiecie, był okres kiedy naprawdę miałam z tym problem. Czułam się gorsza, było mi wstyd, że mój chłopak wszystko musi mi tłumaczyć, że wszystko umie lepiej. Bałam się, że może się zniechęcić taką dziewczyną - nie tak zdolną, nie tak genialną (głupie kompleksy). To naprawdę wpędzało mnie w okropny nastrój. Zanim nasz związek się zaczął, moje studia traktowałam bardzo binarnie - albo zdam, albo nie zdam. Oceny nie były mi do niczego potrzebne. Byle zdać. Co się zmieniło? Skąd ta nagła ambicja? Skąd ta nagła presja? No cóż. Sama nie wiem. Cieszę się jednak, że to już za mną. Mój punkt widzenia zmienił się po natrafieniu w internecie na to proste zdanie:


Zamień zazdrość na podziw

Tyle. To wystarcza. To mnie wyleczyło. Nauczyłam się podziwiać mojego chłopaka. Jako, że nie jestem osobą, która bawi się w związki - myślę o moim loml naprawdę poważnie. A czy bycie z człowiekiem niezwykle inteligentnym nie jest powodem do dumy? Nie jest powodem do radości? Czy nie rokuje dobrze na przyszłość? Zrozumiałam jakie mam szczęście. Odbieram jako niebanalny komplement fakt, że ktoś tak uzdolniony zakochał się we mnie. Dzięki temu mam mniej zmartwień. Loml z resztą też - już nie musi mnie tak zapewniać o mojej inteligencji (której wcześniej byłam pewna!), nie musi mi wbijać do głowy, że oceny są nieważne (łatwo mówić, jak się ma same piątki, co?). Zyskał też prawdziwą, szczerą i wierną fankę swojego geniuszu - mnie! I jestem z tego dumna.




"Zazdrość to jeden z objawów niewiary w samego siebie."

sobota, 30 stycznia 2016

O co jej chodzi?

 Typowa historia dla każdego związku. Coś poszło nie tak, atmosfera opadła, padło pytanie 'o co ci chodzi?' oraz sakramentalne 'nic', które zawsze znaczy coś. I to co się stanie dalej zazwyczaj ma wpływ na nastrój przez następne x dni. Opcje są dwie.

On rozumie, że nic znaczy coś

 Wtedy jest sposób na rozwiązanie problemu. Myślę, że większość dziewczyn tak ma - chcemy powiedzieć co nas boli, ale same z siebie tego nie zrobimy. Najfajniej byłoby, gdyby chłopak się domyślił, ale na to nie ma co liczyć! Mądry chłopak będzie ciągnął nas za język, dopóki się nie dowie co zrobił źle, czy co innego poszło nie tak. Wtedy łatwo problem można rozwiązać, wszystko wraca do normy. Gorzej, kiedy chłopak wpada w podirytowanie. Że znowu jej nie rozumie, że znowu coś wymyśliła, że marudzi, że się wyżywa, że on znowu biedny nie wie co zrobił źle (przynajmniej wie, że coś zrobił). Wtedy sytuacja niestety się pogarsza. Skoro dziewczyna się pogniewała, to znaczy, że miała ku temu jakiś powód (błahy, czy poważny, czy to ważne?). Co spowoduje irytacja i narzekanie? Pogłębienie problemu. Prawda? Mnie to zawsze wytrąca z równowagi. Spodziewasz się, że chłopak przeprosi, albo zmieni swoje zachowanie, zrozumie, albo chociaż spróbuje. A tu takie coś. No nic. Lepsze to niż kiedy

Dla niego nic, to nic

 Co teraz? Nie można mieć pretensji, powiedziałaś 'nic' to co prosta maszyna zwana mężczyzną miała zrozumieć? Co robić? Obrazić się bardziej, dać mu znać, że jednak coś? Rośnie frustracja. Mój chłopak mnie nie rozumie. Mojego chłopaka nie obchodzi, że zrobił mi przykrość. Teraz jest mi jeszcze bardziej przykro! Humoru nie mamy za dobrego, ale czy to już nie jest wyłącznie nasza zasługa? Ja, gdy jestem w tej sytuacji nigdy nie widzę swojej winy, ale po czasie mam inne zdanie.

 Chcemy być zrozumiane, wysłuchane, potraktowane dobrze. Recepta jest na to tylko jedna - musimy to jasno komunikować. Faceci inaczej mają asa w rękawie - nie mówiłaś, skąd miałem wiedzieć? I mają rację. Dla mnie to niesamowicie trudne. Czasami jest mi przykro z błahych powodów (które w odpowiednim momencie miesiąca już takie błahe nie są) - a to nie złapał mnie za rękę, nie zaprzeczył, gdy mówiłam, że źle wyglądam, uciszył mnie, gdy za głośno się śmiałam. Niby nic, a boli troszeczkę. I weź tu potem powiedz chłopakowi "przykro mi, bo nie zaprzeczyłeś, że muszę schudnąć". Na jego miejscu chyba sama bym się roześmiała. Ale jestem na swoim miejscu i stoję przed poważnym dylematem. Powiedzieć mu, licząc, że na drugi raz zaprzeczy, choć to trochę wstyd się o to upominać. Nie powiedzieć, ale absolutnie nie liczyć, że coś się zmieni. No ale unikamy tego krępującego momentu, kiedy przyznajemy jak absurdalnymi istotami jesteśmy. No ale za to nas kochają, tak czy nie?

 Jestem dziewczyną, młodą kobietą i mimo, że jestem świadoma jak to działa. Że faceci nie zawsze wszystko wiedzą, absolutnie nigdy się niczego nie domyślają, że robienie im problemów 'o byle co' nie jest mądre. Ale mimo to, gdy znajduję się w tak typowej sytuacji - nie zawsze postępuję mądrze. i zawsze mam dylemat powiedzieć/nie powiedzieć. To mnie upewnia, że gdyby nawet mężczyźni i kobiety zawsze rozumieli swoje wzajemne zachowanie - nic by to nie dało. To jak znać jakiś matematyczny wzór, a nie umieć go zastosować. Takie życie. :)

 Jak jest u Was? Macie tak czasem? Też zawsze stoicie przed dylematem, jak postąpić? ;)

piątek, 29 stycznia 2016

Instrukcja obsługi koali

 Być. Czy nie być. Zawsze chciałam pisać bloga, lecz nigdy się na to nie zdecydowałam. Przecież nie mam łatwości w składaniu zdań, ani nic szczególnie interesującego do przekazania. A przecież żeby pisać, to trzeba mieć o czym. I tak właśnie mnie tknęło. Bo przecież mam o czym. A czy kogoś to zainteresuje - to już nie moja działka.
 Kiedy wyznaczamy sobie cele, to starajmy się, żeby były w pełni od nas zależne! Żeby nic poza nami samymi nas nie powstrzymało. Moim celem jest pisać. Nie być czytaną. Inaczej chyba nie ma to sensu. Przecież nie mogłabym postanowić sobie, że w tym roku jakiś mężczyzna mi się oświadczy, prawda? To on mógłby mieć taki cel.
 Kiedyś rzucił mi się w internecie taki obrazek - kiedyś swoich pamiętników broniłyśmy jak lwice - tam były wszystkie nasze sekretne myśli, miłosne wyznania, przemyślenia, których nie byłybyśmy w stanie nikomu powierzyć, więc dzieliłyśmy je z kartką papieru. Teraz? Swoje myśli wysyłamy w eter i jest nam przykro, kiedy nikogo one nie interesują.
 Pozostaje żyć nadzieją, że ja kogoś zainteresuję.
xxx